Legendarne Foo – fighters, o których było głośno podczas II wojny światowej – jak się okazuje – to temat wciąż żywy. Na przestrzeni wielu lat próbowano tłumaczyć przypadki foo – fighters na różne sposoby, to żadne z powstałych opracowań nie potrafiło jednoznacznie wytłumaczyć, czym były niezidentyfikowane obiekty latające obserwowane na skalę masową pod koniec wojny przez Aliantów.
Relacja, do jakiej udało mi się niedawno dotrzeć stanowi uzupełnienie nagromadzonych w dużej ilości przypadków z udziałem foo – fighters. Mimo to jest szczególna, gdyż dotyczy obserwacji dokonanej przez polskiego żołnierza. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że udział polskich żołnierzy, rozrzuconych po różnych obszarach wojennych Europy, odegrał znaczącą rolę w gromadzeniu raportów o foo – fighters. Pierwsza znana tego typu relacja pochodzi właśnie od Polaka, który służył na statku SS Pułaski. Dowodzony okręt przez polską załogę w czasie wojny był wykorzystywany jako transportowiec dla wojska. Podczas jego rejsu z Dakaru do Suezu we wrześniu 1941r. doszło do niecodziennego zdarzenia. Jeden z marynarzy załogi zaobserwował zielonkawą kulę światła, która unosiła się na skos od dziobu statku i przemieszczała się zgodnie z jego kursem. Na pokładzie okrętu znajdował się brytyjski oficer łącznikowy. Wraz z całą załogą przez godzinę obserwował anomalne zjawisko do czasu, aż kula gwałtownie skręciła i oddaliła się z ogromną prędkością. Nie omieszkał o tym poinformować wojskowy wywiad Security Service i był to pierwszy wojskowy raport o foo – fighters.
Ale to nie marynarze najczęściej obserwowali latające dziwadła na niebie w czasie wojny. Ten udział przypadł szczególnie lotnikom. Kiedy rozpoczęły się naloty dywanowe RAF-u na Trzecią Rzeszę, 25 marca 1942r., po udanej akcji zbombardowania Essen w Zagłębiu Ruhry, maszyny B-24 należące do brytyjskiego RAF-u wracały do swojej bazy. Za sterami osławionego Liberatora siedział 26-letni pilot Roman Sobiński. Był to Dywizjon Bombowy Ziemi Pomorskiej ,,Obrońców Warszawy”. Kiedy samoloty przelatywały w pobliżu holenderskiego jeziora IJsselmeer, strzelec pokładowy zgłosił załodze pilotującej pojawienie się w przestrzeni intruza. Był to dysk w kolorze pomarańczowym, który nieoczekiwanie przyczepił się do ogona Liberatora i zaczął za nim lecieć w odległości 150m. Sobiński rozkazał zestrzelić obiekt. W stronę foo-fightera wysłano kanonadę pocisków. Jednak kule przeleciały przez obiekt nie wyrządzając mu żadnej szkody. Po paru minutach obiekt nagle odbił od samolotu i zniknął z pola widzenia.
Jedno z nielicznych zdjęć foo-fighers wykonane podczas II wojny światowej |
Jak widać z powyższego, to szczególnie polskie relacje były bardzo spektakularne. Po stronie alianckiej przypadków z udziałem foo – fighers z każdym miesiącem przybywało i RAF musiał borykać się z poważnymi meldunkami, do których trudno było się ustosunkować. Powszechnie przyjmowano wówczas, że to tajna broń niemiecka. Problem polegał na tym, że specyfika lotu, trajektoria i zachowanie się w przestrzeni foo – fighers, zostawiało daleko w tyle alianckie lotnictwo. Jeśli więc Niemcy dysponowali tak zaawansowaną technologią, szansę na wygranie wojny zdawało się być pod znakiem zapytania.
Mało kto jednak wiedział, że Niemcy borykali się z podobnymi problemami, bo piloci Luftwaffe zgłaszali do swoich centrali podobne relacje. Tak, jakby uczestnikiem gry wojennej w powietrzu był jeszcze jeden, nieznany gracz.
O tym nieznanym graczu mógł się przekonać śp. Mieczysław Soboń, polski żołnierz przynależny do słynnej 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, która brała udział w 1944r. w największej operacji z udziałem wojsk powietrznodesantowych.. M. Soboń, jako jeden z nielicznych Polaków przeżył wojenną gehennę podczas nieudanej akcji militarnej Market Garden. Ukrywając się w Holandii w okopach kilka razy z rzędu obserwował dziwne zjawiska świetlne. Nawet sam osobiście do nich strzelał. Gdy wrócił do Polski po latach, opowiedział swoje przeżycie własnemu chrześniakowi. Relacja, którą dysponuję pochodzi z drugiej ręki. Została mi ona jednak przedstawiona w sposób bardzo wierny. ,,Mój wujek zawsze opowiadał z pasją, barwnie, z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów i faktów” – zwierzał mi się chrześniak p. Mieczysława. Jego wujek mając 18 lat został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec w 1943r. Udało mu się uciec i przekroczył granicę niemiecko – francuską. Na chwilę związał się z francuskim ruchem oporu. Dzięki pomocy francuskiego ,,podziemia” dotarł do Anglii i na początku 44r. przyłączył się do szybko rozbudowywanej 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, dowodzonej przez płk. Stanisława Sosabowskiego. Uformowanie brygady było ukoronowaniem jednej z podstawowych koncepcji Armii Krajowej i Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Brygada wyszkolonych pod okiem Anglików miała posłużyć jako główna siła militarna w zorganizowanym przez Armię Krajową zbrojnym powstaniu. Niestety polscy spadochroniarze zamiast dolecieć do Polski, wylądowali w Holandii i trafili w największe piekło wojenne, które zgotowali sobie Alianci po przez nieudolną organizację operacji, mającej na celu szybkie przesunięcie działań wojskowych na terytorium Niemiec. W efekcie tylko garstka przeżyła. Poniżej zamieszczam ustną relację Mieczysława Sobonia, przekazaną mi po latach z drugiej ręki.
Desant podczas Operacji Market Garden. Źródło wikipedia |
,,Zadaniem brygady wujka było przejęcie wschodniej części przyczółku mostowego w Arnhem, na północnym brzegu Renu. Kłopoty zaczęły się już podczas desantu. Dostali się pod silny ostrzał karabinów maszynowych i moździerzy. Wielu jego kolegów nie doleciało żywych do ziemi. Jemu się udało. Później utknęli nad brzegiem rzeki Ren. Niemcy zniszczyli ich prom, którym mieli przedostać się na drugą stronę rzeki. Brytyjczycy mieli zorganizować tratwy, ale to się nie powiodło. Ostatecznie do przeprawy doszło później pod silnym ostrzałem niemieckim. Znów zginęło wielu Polaków. Tym, którym udało się przedostać, zostali włączeni do bezpośredniej walki. Część później utknęła na wiele dni w okopach. Był tam mój wujek.
W Holandii były płaskie tereny i żołnierze utknęli w rowach melioracyjnych, brodząc po kolana w wodzie znajdowali się pod ostrzałem niemieckim. Nie było ucieczki. Po drugiej stronie znajdowała się niemiecka dywizja pancerna, która od razu strzelała do każdego, który wyszedł z rowu. Od wody gniły im nogi w butach, więc mój wujek chodził boso, żeby jakoś przetrwać. Wozy pancerne nie mogły wjechać w te bagna. W tedy właśnie, najpierw nocą, a później i za dnia zaczęły się pojawiać dziwne światła nad nimi. Mój wujek mówił, że wyglądały, jak przerośnięte świetliki. Raz zawisały nad nimi, innym razem krążyły między rowami nisko nad ziemią. Obiekty latały często parami, trochę chaotycznie i nieskoordynowanie, jak muchy. Nie wytwarzały dźwięku. Gdy podlatywały blisko, od razu celowano w nie salwy strzałów. Ani razu nie zdarzyło się, aby któryś z tych obiektów zleciał na ziemię. Mój wujek był pewien, że nie raz w nie trafił, ale pociski po prostu przelatywały przez te małe kulki. Miały one jakieś 10 do 15 cm średnicy. Świeciły jasnożółtym światłem. Widzieli je Polacy i Brytyjczycy. Z początku myśleli, że to jakieś zwiadowcze zdalnie sterowane sondy od Niemców. Ale gdy obiekty podlatywały pod dywizjon pancerny Niemców, od razu leciały w ich stronę pociski. Efekt był ten sam. Obiekty kręciły się, latały i zaraz znikały. Krążyły, jakby były ciekawskie tego co się wokół nich dzieje. Co ciekawe, pojawiały się także za dnia. Ale nie były to już świecące kulki, ale niewielkie szare chmurki, jak wełna. Za dnia było widać, że jak leciały w nie pociski, to przelatywały na wylot. Później dowódca wujka zabronił do nich strzelać. Raz, że to było marnowanie pocisków, a dwa że za każdym razem niemieckie wozy pancerne podjeżdżały bliżej do ukrytych w rowach żołnierzy i zaczynali do nich strzelać. Zjawisko pojawiało się tak kilka nocy i dni z rzędu. Później znikło na dobre. Pamiętam, że mój wujek często o tym wspominał w rodzinnych rozmowach. Szczególnie w tedy kiedy była mowa o UFO. W tedy myślał, że to jakaś tajna broń, ale po latach bardziej skłaniał się do hipotezy o UFO”.
Wielu desantowanych żołnierzy ukrywało się w rowach.
Wśród nich byli też Polacy.
Myślę,
że z całą pewnością możemy potraktować powyższą historię, jako ciekawe
uzupełnienie znanych wcześniej polskich meldunków o foo – fighers. Jak dotąd,
nigdy nie natknąłem się na podobne obserwacje UFO z tego okresu podczas działań
wojennych w Europie, co czyni tą relację – mimo tego, że pochodzi z
drugiej ręki – bardzo wartościową. Wynika z niej, że skala fenomenu foo –
fighers w latach 43 – 44 była bardzo szeroka i na pewno nie znamy wielu relacji
żołnierzy z tamtych czasów.
.
Mi relacja zdecydowanie podchodzi pod wątek związany z historiami dotyczącymi tzw. mierników, błędnych ogni, które znane są z dawnego folkloru. Teren występowania też dość charakterystyczny tereny podmokłe, bagienne co oczywiście dla naukowych ekspertów zapewne musi być samozapłonem gazów. W swojej drugiej książce opisałem kilka podobnych historii. Tutaj jest to o tyle ciekawe ponieważ zjawisko pojawiło się w dzień co wyklucza klasyczną teorię gazów. Bardzo wartościowa relacja.
OdpowiedzUsuń