Magia i siły nadprzyrodzone fascynują człowieka od lat. Dziś opowieści o duchach, zjawach, fantomicznych widmach i zmorach wkładamy między bajki, traktując je za przejaw zabobonu. W dawnych czasach wiara w sferę pozazmysłową zyskała bardzo podatny grunt i ludzie dawnych epok zupełnie naturalnie podchodzili do zjawisk, którym dziś przypinamy łatkę ‘paranormalną’.
W dalekiej przeszłości dominowało przekonanie o dualizmie świata. Oprócz rzeczywistości jawnej, występowała obok domena nadnaturalna. Porównując dziś czasy współczesne do dawnych epok historycznych, możemy wyjść z założenia, że sfera nadprzyrodzona stanowiła niegdyś bardzo aktywny i integralnie połączony ze światem rzeczywistości element. Zupełnie antagonistycznie do tego ma się współczesne poczucie jestejstwa; wyraża ono mechanistyczne podejście do zjawisk przyrodniczych.
W moim archiwum znajduje się wiele niezwykłych opowieści, które udało mi się spisać na przestrzeni wielu lat prowadzonej przeze mnie działalności dokumentacyjnej. Wiele z tych spraw obrasta kurzem i czeka na właściwy moment do publikacji. Jedną z nich jest pewna historia spisana w 2019 r. z pewnym mieszkańcem Dolnego Śląska. Opowiedziane z drugiej ręki, dość barwnie i dygresyjnie, zdarzenie z początku XX w. nie miejską legendą, ale autentycznym świadectwem osoby z rodziny, która była jego bezpośrednim uczestnikiem. Rzecz dotyczy spotkania z demoniczną istotą i nawiedzonym miejscem. Scenerią jest niemieckie gospodarstwo położone w okolicach Drezna w dwudziestoleciu międzywojennym. Pozwoliłem sobie przytoczyć transkrypcję nagrania z przeprowadzonym rozmówcą, 66 – letnim Michałem. Świadkiem zdarzenia była jego babcia.
,,Moja babcia Helena była rocznik 1897, jako 17-latka pracowała w niewielkim szpitalu, podczas I wojny światowej trafiła do szpitala polowego. Tam się zaraziła durem brzusznym i została odesłana do domu. Jej babcia ją wyleczyła, Po wyleczeniu wróciła z tego szpitala i pracowała w nim do końca wojny. Kiedy Piłsudski doszedł do władzy, którego moja babcia szczerze nienawidziła, bo zrobił dwie straszne rzeczy. Zwiększył podatki i naściągał z całych Austro-Węgier żydów, bo uważał, że Polacy nie umieją gospodarzyć. Dlatego padło wiele mniejszych interesów. Był rok 1926 r. i moja babcia była już mężatką. Za chlebem pojechała do Niemiec. Udało jej się załatwić pracę na terenie dużego gospodarstwa pod Dreznem. Oprócz tradycyjnych prac w polu, moja babcia ze względu na dobrą znajomość j. niemieckiego służyła jako tłumaczka, a ze względu na swoją profesję, jednocześnie pracowała jaka miejscowa pielęgniarka. Kiedy przyjechała na teren gospodarstwa, to tam już była już grupka kilkudziesięciu Polaków. Byli to m.in. ludzie, którzy byli byłymi żołnierzami i walczyli podczas I wojny światowej na różnych frontach. Było tam też trzech takich Warszawiaków, jacy przybyli mniej więcej w tym samym czasie, co moja babcia. Z racji znajomości języka, gospodarz poprosił moją babcię w roli tłumacza i zabrał grupę nowoprzybyłych na kraniec pól, gdzie znajdowały się nieużytki. Zaczął tłumaczyć, że pod żadnym pozorem nie wolno udawać się w to miejsce. Mówił, że co 30 lat robi się tutaj niebezpiecznie, bo przybywają tutaj ,,niegrzeczni Panowie o bardzo czystych ubraniach, które się nie brudzą i nie wolno do nich podchodzić”. Jeden z obecnych w grupie ludzi spytał się, po co im to on mówi. Gospodarz wyjaśnił, że to dla ich bezpieczeństwa. Nie chciał mieć tutaj też żadnych kłopotów i stąd jego ostrzeżenie.,,30 lat mija właśnie teraz” – dodał na koniec.
No kto tam traktował poważnie jakieś opowieści niemieckiego gospodarza. Polacy zaczęli pracować, ale jeden z tych trzech Warszawiaków był bardzo ciekaw co to są za ludzie. Ciekawość okazała się silniejsza i zaczął on chodzić potajemnie w to miejsce. Pociągnął za sobą dwóch pozostałych kolegów z Warszawy. Dwóch wróciło mocno przestraszonych, a ten jeden mówił, że on z tymi ludźmi ubije tam interes. Nie wiadomo było, o jaki interes chodziło, ale on tłumaczył, że ich oszwabi.
Tam jeszcze była taka tradycja. Na koniec tygodnia gospodarz organizował, jak nie pracowali w polu, obiad w takiej dużej stodole. W stodole był wielki stół, gdzie wszyscy zbierali się na wspólne spotkanie. Wszyscy, włącznie z tym Niemcem i jego rodziną jedli wspólnie obiad. Któregoś razu jest taki obiad. Tego Warszawiaka nie ma. Gospodarz pyta, gdzie on jest, ale jego koledzy udają, że nic nie wiedzą. Nagle drzwi od stodoły się otwierają i wpada zakrwawiony Warszawiak. Zamknął drzwi od środka na belkę i zaczął krzyczeć: ,,Ratujcie mnie, bo oni mnie zabiją!” W tym momencie drzwi od stodoły zostały otwarte jakąś potężną siłą. Niewidzialna siła złamała w pół na oczach mojej babci drewnianą belkę blokującą drzwi. Coś niewidzialnego weszło do pomieszczenia i zaczęło niesamowicie tego Warszawiaka bić. Krew się lała i tryskała, tak mi opowiadała babcia. Wyglądało na to, że ktoś lub coś okładało pięściami tego człowieka. Częściowo można było dostrzec sylwetkę tego kogoś, ale to było takie przezroczyste widmo. W każdym bądź razie była to ogromna siła, bo Warszawiak wręcz latał po ścianach, po stole i po ziemi. Ludzie pouciekali, kobiety zaczęły piszczeć. Po chwili Warszawiak upadł na ziemię z wysokości sufitu, drzwi się zatrzasnęły, jakby były ciśnięte w złości przez kogoś z impetem i wszystko nagle ustało. Gospodarz powiedział później Warszawiakom, tym dwóm pozostałym: ,,Widzicie mówiłem wam, żeby tam nie chodzić”. Poprosił później moją babcię, aby opatrzyła Warszawiakowi rany. Zawieźli go do szpitala do miasta. Ranny Warszawiak już nie wrócił do pracy. Dwóch pozostałych Niemiec oddelegował do domu. Moja babcia nigdy nie była wierząca, więc tego, co przeżyła nie ubierała jakoś w religijne szaty. Mówiła, że to był człowiek, ale niewidzialny”.
Czy nad tym miejscem ciążyła jakaś klątwa? Ludzka ciekawość uaktywniła przypadkiem nadprzyrodzoną siłę? Trudno wyrokować. Choć zastanawiające jest, że niemiecki gospodarz był dobrze obeznany w temacie i pragmatycznie ostrzegł nowych pracowników, aby nie budzili niepotrzebnie złych mocy.
Powyższa historia może wydawać się zwykła bujdą lub przekalkowaniem jakiś ludowych opowieści. Jednak nie mam podstaw, aby uważać, że została zmyślona. W moim archiwum podobnych historii jest znacznie więcej. Kolejna wydarzyła się tym razem na ziemiach polskich osiemdziesiąt cztery lata temu. Tym razem dotyczyła męża Pani Heleny (bohaterki wyżej opisanego wydarzenia), nieżyjącego już Henryka M. i jego ojca Wacława. Oddajmy jeszcze raz głos mojemu informatorowi. Na początek krótka dygresja wprowadzająca
,,Dziadek mojego ojca był oficerem armii carskiej, walczył z Japończykami w 1904 r , a w 1910 r. był na Kaukazie i brał udział w wojnie Rosji z Turcją. Miał stopień podoficerski,. Wcześniej mój pradziadek był wysłany nawet do szkoły oficerskiej, ale on się nie zgodził i tam na wojnę japońską skierowali go jakby karnie. Za tę wojnę to nawet dostał odznaczenie od cara Mikołaja II. Miał jechać do Moskwy po odbiór, ale z jakiegoś powodu nie dojechał. Stacjonował we Władywostoku, kiedy zaczęła się rewolucja bolszewicka. Dostał urlop i przez tą rewolucjonizowaną Rosję jechał przez pół roku do Krakowa. W zasadzie uciekał do domu, bo miał się wstawić do Moskwy i przekazać jakieś ważne dokumenty wojskowe, ale tego nie uczynił, a za nie wykonanie rozkazu była kara śmierci. Facet poważny, którego ciężko było czymś zwieść, a przede wszystkim przestraszyć.
Moi dziadkowie mieszkali w Niewiatrowicach, koło Działoszyc, jakieś 30 km na północny-wschód od Krakowa, tam został mały dworek i kilka hektarów pól po konfiskacie, gdyż mój pra-pradziadek w 1863 r stanął przeciwko carowi i za to zabrano mu część majątku. Niezabrane pola były dalej uprawiane przez moją rodzinę. Jak to po żniwach, mój dziadek wraz z ojcem jeździli do młyna ze zbożem. Opowiadał mi o tym mój dziadek. On też był poważną osobą, z bardzo barwną historią. W czasie II wojny światowej służył w Armii Krajowej, był członkiem brygady świętokrzyskiej. Więc jestem w stanie uwierzyć w to, co mi opowiadał. Twierdził, że na tej drodze między Niewiatrowicami a Działoszycami co 30 lat pojawiała się taka zjawa. Nieduża, jakieś 1,5 m. lub 1,6 m wzrostu, wyglądająca jak stara kobieta.
Artysyczne wyobrażenie postaci, która zamanifestowała się koło Niewiatrowic. Źródło historiamniejznanaizapomniana. |
Ona szła tak sobie powolutku brzegiem drogi, Kiedy szła ta kobieta transport ustawał, a w tedy transport był tylko konny. Podobno konie tak przeraźliwie bały się tej osoby, że aż miały pianę na pyskach. Oczywiście mój dziadek o tym słyszał, ale przyjmował te historie z przymrużeniem oka,. Kiedy się na tą zjawę natknął, wraz ze swoim ojcem, dopiero w to wszystko uwierzył. Ludzie opowiadali o tym, jak o czymś naturalnym. Nie jak o czymś, co możemy przeczytać w internecie i potem nie wiadomo, czy w to wierzyć. W tamtych czasach ludzie traktowali zupełnie normalnie sferę nadprzyrodzoną i uznawali ją jako integralną część swojej rzeczywistości. Taka naturalna część świata, który ich otaczał. Nieprzyjemna, ale nikomu krzywdy nie robiąca, To miało miejsce prawdopodobnie w 1938 r. Dziadek z pradziadkiem i paroma innymi sąsiadami, w ileś tam wozów, jechali do młyna. Wstali skoro świt 4 rano i ruszyli kolumną ze zbożem. Minęli Działoszyce i patrzą, a tam idzie ta staruszka. Zawsze ją widziano, jak ona idzie, skręca i (przy drodze było takie grube drzewo), i ona znikała w pniu tego drzewa. Tam nie otwierały się żadne drzwi, po prostu, przenikała przez nie do środka. I tutaj dzieje się ta sama rzecz. Konie się zatrzymały, zaczęły się cofać, Mój pradziadek się wkurzył i zaczął te konie okładać batem. Nawet lanie batem nie pomagało. Konie absolutnie nie chciały iść, więc mój pradziadek zszedł z wozu i podszedł do tej osoby, która była kilkanaście metrów przed końmi. Strzelił ją batem w plecy. To coś się zatrzymało i obróciło. Podobno pradziadek opowiadał, że nigdy się w życiu nie bał, nawet jak Japończycy atakowali. Jak zobaczył wielkie czarne oczy na pół twarzy tego osobnika, to biegiem wrócił do tych koni. Ta osoba z powrotem się obróciła plecami, do kolumny wozów. Skręciła w drogę i zniknęła w drzewie. Mój dziadek tak się wkurzył, że za namową innych ręcznie to drzewo później siekierami zrąbali. Ono gdzieś tam upadło na łąkę. Nikt tego drzewa nie chciał na opał brać. Tam nie ma lasów w pobliżu, więc z opałem było kiepsko, ale mimo to nikt nie chciał się połakomić na to drzewo. Ono podobno przeleżało całą wojnę i podobno leżało jeszcze po wojnie, nie wiem dokładnie do którego roku, aż do czasu kiedy tą drogę po wojnie zaczęto robić asfaltową. W tedy resztki tego spróchniałego pnia zabrano.
W ostatniej zaprezentowanej historii osobiście intrygował mnie jeden szczegół. Znając wiele mitów i legend o zjawach powiązanych z miejscem jakiś tragicznych wydarzeń, nie da się zauważyć dominującego w nich wątku fatum. Kiedy przykładowo bohater legendy ścina drzewo, na którym ktoś się niegdyś powiesił, dosięga go fatum tego miejsca i później ginie w niewyjaśnionych okolicznościach.
W kulturze japońskiej znane są opowieści o kodamach – duchach, które strzegą drzew i mszczą się na ludziach, którzy próbują je ścinać. Wiara w kodomy była niegdyś tak silna, że drzewa zamieszkiwane przez kodomy były oplatane specjalną liną, zwaną shimenawą. Wierzono w ten sposób, że da się uchronić innych od nieszczęść, gdyby zdecydowali się ściąć drzewo zamieszkane przez demona. Nie wiemy, jaki los spotkał tych, którzy wzięli udział w ścięciu drzewa, do którego chowała się zjawa babki. Tego mój informator nie był w stanie już ustalić. Choć wiadomo, że jego dziadek zmarł dopiero po drugiej wojnie światowej. Wynika z tego, że być może nie dosięgło go żadne nieszczęście związane z feralnymi wydarzeniami z 1938r.
Świat folkloru ludowego z tamtych czasów bez wątpienia był bardzo barwny, Wiele tego typu opowieści nie przetrwało do naszych czasów. Nie każdy etnograf po wojnie decydował się na ich rzetelną dokumentację. A szkoda. Bo dziś możemy dostrzec wiele analogii do zjawisk, o których donoszą współcześni ludzie. Ludowe przypowieści to bardzo cenne źródło porównawcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz