czwartek, 8 lipca 2021

Taniec kul nad Wojcieszowem. Suplement do książki cz. 2.

Kilkunastominutowy spektakl rozegrał się pewnej styczniowej nocy 1999r nad górą Połom, w Wojcieszowie. Dwie kule z obręczami pojawiły się na niebie i zaprezentowały niezwykły taniec przed oniemiałym jedynym świadkiem tego zdarzenia. Był nim p. Stanisław, emerytowany pracownik Zakładów Wapienniczych w Wojcieszowie, tamtej pamiętnej nocy pełnił nocny dyżur, doglądając pracujących pieców.

W mojej najnowszej książce kilka razy nawiązuje do Wojcieszowa i okolic. To właśnie w tym obszarze udało mi się zarejestrować naprawdę całą masę przeróżnych obserwacji UFO. Ze względu na obszerny materiał, nie wszystkie przypadki weszły w zbiór przypadków opisanych w książce. Część z nich zdecydowałem się skrótowo opisać w artykule do CZW ,,W cieniu góry Połom”. Poniżej prezentuje w całości bardzo ciekawy przypadek, który dokumentowałem po latach od wydarzeń, jakie rozegrały się w pobliżu góry Połom w 1999r. Świadkiem tego zdarzenia był p. Stanisław (pseudonim), który niedawno zmarł, ale jeszcze za jego życia udało mi się zarejestrować ten niezwykły przypadek. Poniżej prezentuje w całości jego bardzo długi i obszerny list, pisany momentalnie w sposób literacki, ale przez to bardzo trafnie oddaje klimat tego zdarzenia oraz emocje towarzyszące. Zapraszam do zapoznania się bliżej z tą niezwykłą obserwacją:

Jestem już na emeryturze. Przez większość swego zawodowego życia pracowałem w wojcieszowskich kamieniołomach jako operator ciężkich maszyn budowlanych. Głównie obsługiwałem potężne samojezdne ładowarki służące do przeładunku ogromnych ilości wapiennej skały z której, po odpowiedniej obróbce, produkuje się w firmie kruszywa drogowe, wapno budowlane i nawóz rolniczy. Po przejściu na emeryturę, posiadając niegdyś zrobione uprawnienia palacza centralnego ogrzewania, zatrudniłem się dorywczo w swej dawnej firmie do obsługi na okres zimowy, dużej kotłowni znajdującej się na terenie zakładu przeróbczego kamieniołomów. Zakład leży nieco powyżej miasta, na wschodnich zboczach Połomu – stromej góry ,,wygryzionej” powyżej potężnymi kamieniołomami. Urządzenia kotłowni wytwarzają ciepłą wodę służącą do ogrzewania: przyległego do kotłowni dużego budynku warsztatów mechanicznych, oraz leżącego w pobliżu, budynku mieszczącego się biura i następnego (dziś nieistniejącego), w którym mieściły się magazyny. Wszystkie te budynki były nocą nieczynne i dyżurny operator kotłowni był jedyną osobą przebywającą w przeciągu nocy w tej części rozległego terenu firmy.

Pewnej mroźnej, styczniowej nocy 1999 roku miałem zwykłą, kolejną samotną, dwunastogodzinną nocną zmianę. W ostatnich dniach panowały niskie temperatury, więc przy obsłudze często psujących się po ich pełnym obciążeniu, półautomatycznych urządzeń kotłowni – było dużo pracy. Jednak tego dnia było nad wyraz bezproblemowo. Zdający dyżur palacz poprzedniej – dziennej zmiany nie miał żadnych trudności i nie zgłosił mi żadnych nawet najmniejszych usterek czy awarii.

Było już parę minut po pierwszej w nocy, kiedy zakończyłem swoje bieżące obowiązki. Teraz piece zasypane opałem, wszystkie zawory tak jak trzeba, parametry przypływów na poszczególnych obwodach ustawione, pompy i wentylatory kręciły się bezawaryjnie. Byłem pewien, że i reszta dyżuru upłynie bez najmniejszych problemów. Ponieważ ,,dyżurka”, w której zwykle przebywali palacze była akurat w przeciągającym się od jesieni remoncie, postawiłem sobie ,,służbowy” fotel w ciepłej hali pieców, prawie dokładnie naprzeciw lampy najbardziej niezbędnego oświetlenia, w półmroku, z gazetą w ręku, mając na oku najważniejsze wskaźniki parametrów pracy maszyn, postanowiłem, nadzorując jedynie ich działanie, poczytać sobie do chwili, kiedy jak to zawsze nad ranem, trzeba będzie ponownie dokonać przeglądu i przygotować urządzenia kotłowni na przyjście zmiennika – palacza zmiany dziennej. Rozsiadłem się więc wygodnie w fotelu. Przez umieszczone po prawej stronie hali kwadratowe okienka oszklonej aż po wysoki sufit ściany, widać było wspaniale rozgwieżdżone nocy niebo.

Najpierw uporczywy blask

Jednostajny szum pracujących nad piecami wentylatorów, pomruk tłoczących wodę pomp i lekkie ,,postukiwania” rurociągów spowodowały, że porzuciłem po jakimś czasie swoją lekturę. Chwilę jeszcze wpatrywałem się zmrużywszy oczy w drganie gorącego powietrza przy okienkach kontrolnych palenisk, po czym rozleniwiony ciepłem bijącym od rozgrzanych pieców, rozciągnąłem się wygodniej w fotelu i wyciągnąwszy nogi na podstawionej obok drewnianej skrzynce zapadłem w czuwającą drzemkę.

Było gdzieś około godziny 2:25 po północy, kiedy jakiś uporczywy blask zaczął drażnić moje oczy. Kiedy uniosłem powieki, zobaczyłem, że przez szyby oszklonej ściany po prawej widać poświatę silnego, żółtego, pulsującego światła, migającego w tempie mniej więcej samochodowych kierunkowskazów. Pomyślałem, nie wiedząc czemu, że pewnie znów jakaś ciężarówka utknęła na stromym podjeździe znajdującym się o kilkanaście metrów stąd, przy torowisku, po lewej stronie kotłowni. Pojazd prowadził klientów kupujących wapno na znajdujący obok budynku magazynów plac odbioru ładunków. Żółte zaś miganie to poblask świateł awaryjnych samochodu włączonych przez kierowcę – pomyślałem. Ten pewnie źle wykonał manewr najazdu jak prawie wszyscy, którzy przyjeżdżali tu praz pierwszy. Z rozdrażnieniem pomyślałem, że trzeba będzie pewnie opuścić ciepłą halę pieców, wyjść na ziąb panujący na zewnątrz i pomóc pechowcowi wycofać się do czasu, szczególnie po jesiennych przymrozkach czy opadach mokrego śniegu, kiedy podjazd stawał się śliski i trudny, szczególnie dla samochodów z naczepami. Bywało nawet, że kierowca takiego zestawu potrafił się tak dokumentnie się zakopać, że dyżurny palacz musiał wzywać telefonicznie operatora ciężkiej ładowarki z obsługi czynnego całą dobę, a oddalonego o kilkaset metrów stąd wydziału młynów, by ten  podjechał swą potężną maszyną i wziął pechowca na hol. Pomyślałem, że pewnie jest i tak teraz, chociaż zdziwiło mnie nieco, że nie słychać jak zwykle w takiej sytuacji, dochodzącego zza drzwi, dźwięku pracującego na wysokich obrotach silnika ciężarówki. Spojrzałem na elektroniczny wskaźnik temperatury zewnętrznej. Tej nocy wyjątkowo nie chciało mi się wychodzić z ciepłej hali na piętnastostopniowy mróz panujący na dworze. Pomyślałem, że przecież równie dobrze kierowcy może pomóc któryś ze strażników firmy ochroniarskiej, a których dyżurka znajdowała się kilkaset metrów dalej, poniżej, przy bramie wjazdowej do firmy. Ostatecznie to oni wpuścili auto o tak późnej porze, więc mogą się teraz pofatygować i pomóc klientowi. Tak rozmyślając ponownie zapadłem w drzemkę.

Sprawa pechowego kierowcy, męczącego się tam samotnie po nocy na mrozie nie dawała mi jednak spokoju. Gdzieś po 15 minutach otworzyłem więc ponownie oczy i widząc, że miganie kierunkowskazów nie ustaje zdecydowałem niechętnie, że trzeba będzie jednak pójść i pomóc. Powoli z ociąganiem złorzecząc w duchu na gamonia za kierownicą, ubrałem się ciepło, wciągnąłem z wysiłkiem na nogi filowce buty, na głowę naciągnąłem uszaną czapkę i niechętnie, wciskając głowę w ramiona, pchnąłem małe drzwi znajdujące się w jednym ze skrzydeł stalowych wrót, nacisnąwszy klamkę, która mimo ciepła panującego w hali pokryta była delikatną warstwą szronu. Przekraczając próg poczułem jak owiewa mnie bardzo mroźne, rześkie powietrze, które momentalnie wpiło się w moją twarz lodowatymi igiełkami. Zrobiłem kilka kroków i spojrzałem w lewo, tam, gdzie spodziewałem się pechowej ciężarówki. Ale podjazd był…. Pusty.

Błękitnozielona kula z półprzezroczystą rurą

Jeszcze zaspany potrzebowałem dłuższej chwili by skojarzyć, że pomimo braku spodziewanej przyczyny, pomarańczowe światło wciąż niezmiennie pulsuje, rozświetlając cyklicznie nie tylko cały placyk przed kotłownią, na który właśnie wszedłem, ale i … całą okolicę. Jego jednostajny zaś poblask widniał nawet na dachach domów leżących wzdłuż – niżej położonej – głównej ulicy pogrążonego w głębokim śnie miasta. Rozejrzałem się jeszcze, próbując wypatrzyć jakieś oświetlone okno w domach poniżej, ale nie znalazłem ani jednego. Nigdzie żywego ducha. Miasto spało. Tylko gdzieś daleko, po południowej stronie, mignęły przez moment światła jadącego samochodu, ale i one po chwili zgasły. Przetarłem zaspane oczy i energicznie potrząsnąłem głową próbując pozbyć się w ten sposób resztek snu. Zdziwiony zacząłem się rozglądać wokół próbując zlokalizować coraz bardziej intrygującą przyczynę pulsującego blasku. Dopiero kiedy na iskrzącym, skrzypiącym od mrozu śniegu pod nogami zobaczyłem swój cień, nagle domyśliłem się skąd dociera ów blask. Uniosłem głowę do góry i….. oniemiałem.

Na tle usianego gwiazdami bezchmurnego nieba w krystalicznie tej nocy czystym, nieruchomym od zimna powietrzu, gdzieś na wysokości nie większej jak 150 m nad ziemią i w odległości jakichś niecałych 300 m ode mnie, prawie dokładnie pod kątem45 stopni na południowy wschód – w stronę miasta, nad domami wisiała… kilkunastometrowej średnicy piękna błękitnozielona, metalicznie pulsująca kula. Wokół kuli umieszczona była poziomo jakby półprzezroczysta rura, w której przepływały w przeciwstawnych kierunkach, szybko mijające się przy obieganiu kuli, kolorowe czerwone, niebieskie, zielone i pomarańczowe światła. Światło pomarańczowe było przy tym o wiele silniejsze od pozostałych i to ono właśnie najbardziej rozświetlało całe otoczenie kotłowni w tempie ok. 90 razy na minutę. To je właśnie wziąłem złudnie za światła awaryjne samochodu. Wrażenie migania spowodowane zaś było cyklicznym znikaniem światła w niewidocznym odcinku rury – za kulą. Bijący od kuli pomarańczowy blask widoczny na położonych poniżej kuli dachach domów się nie zmieniał. Kula tkwiła całkowicie nieruchomo i bezgłośnie – jak przyspawana – na tle fantastycznie tej nocy rozgwieżdżonego nieba.

Rekonstrukcja obserwacji z Wojcieszowa. Grafika Czwarty wymiar


Pojawia się drugi obiekt

Nie wiem, jak długo stałem nieruchomy z wrażenia, wpatrując się w ten niezwykły widok, ale na pewno było to co najmniej kilkanaście minut. Czując przenikający stopniowo, mimo grubej roboczej odzieży, coraz to większy chłód, starając się nie odrywać oczu od nieprawdopodobnego zjawiska, zacząłem cofać się nieco, by stanąć w miejscu, gdzie jak sądziłem, siarczysty ziąb będzie mniej dokuczliwy – bliżej ciepłej strugi powietrza płynącej ze znajdujących się za nim uchylonych drzwi kotłowni. Cofając się odrywałem jednak na chwilę wzrok od wiszącej kuli, by spojrzeć na umieszczony na ścianie obok drzwi termometr, na którym czerwony słupek rtęci spadł do cyfry – 18 stopni. Nagle, odwracając wzrok od termometru, kątem oka zobaczyłem, że z prawej strony, czyli zachodu, znad kamieniołomów góry Połom znacznie obniżającej się w tym miejscu nad tak zwaną ,,zerówką”, na większej nieco wysokości niż obserwowana dotąd wisząca kula, płynie bezgłośnie, lekko opadającym torem…. Druga, identyczna! Podekscytowany, ale i coraz bardziej zmarznięty próbowałem jak najwygodniej ulokować się w ciepłej strudze powietrza płynącej od drzwi. W tym czasie druga kula zbliżyła się na odległość mniej więcej dwóch zewnętrznych średnic świetlnej ,,rury” do pierwszej, zatrzymała się na minutę – tu obie kule mrugnęły światłami jakby mówiąc sobie cześć – po czym powoli zaczęła ją okrążać. Po drugim czy trzecim okrążeniu, światła pierwszej kuli nagle zgasły. Teraz jej metaliczna, gładka, lśniąca powierzchnia była widoczna tylko w blasku świateł kuli numer dwa. Odniosłem w tym momencie wrażenie, że w tej wypolerowanej powierzchni odbijały się gwiazdy. Po kolejnych kilku okrążeniach zrobionych przez kulę numer dwa, światła pierwszej kuli ponownie rozbłysły jednak już bez najsilniejszego światła – pomarańczowego, a kula numer dwa zatrzymała się dokładnie w tym samym miejscu, w którym poprzednio stanęła dolatując od zachodu do kuli numer jeden. Kule tkwiły tak nieruchomo obok siebie na tej samej wysokości przez następne dwie – trzy minuty, po czym kula numer jeden powolutku – w tempie może 10 km/h zaczęła unosić się bezgłośnie pionowo w górę, a kula numer dwa nie zmieniając wysokości, zaczęła odpływać równie bezgłośnie i w takim samym tempie na północ, prawie dokładnie pod kątem 90 stopni w lewo od uprzedniego toru przylotu, w kierunku położonych o kilkaset metrów dalej zabudowań młynów wapienniczych zakładu. W tym momencie nie mogłem się zdecydować, na który obiekt się patrzeć. Ostatecznie zdecydowałem się patrzeć na pierwszą kulę. Widok jej – wznoszącej się jednostajnie jak winda w głębinę rozgwieżdżonego nieba – był bardziej fascynujący. Obserwowałem kulę do momentu, kiedy oddaliła się tak bardzo, że stała się maleńka i zgubiła mi się z pola widzenia. Straciwszy ją z oczu szybko zacząłem rozglądać się za drugą. Teraz zauważyłem dopiero, że druga kula, mimo swego powolnego tempa lotu znikła już za budynkiem kotłowni. Szybko wyszedłem z ciepłej strugi za narożnik budynku, ale po drugiej kuli nie było śladu.

Komisariat w Wojcieszowie. Miejsce, gdzie zamanifestowały się kule.


Długo nie mogłem jeszcze dojść do siebie po tej przygodzie, mimo że takie wydarzenie podobne już kiedyś przeżyłem dawno temu”.

Dodajmy w tym miejscu do tej długiej, barwnie napisanej wręcz literackim językiem opowieści, że p. Stanisław był świadkiem w 1969r. w okolicach Bolkowa, w Jeżowie, ,,kilkunastometrowej średnicy jednolicie pomarańczowej mydlanej bańki, która zawisła nisko nad lasem, kiedy on wraz innymi pracownikami kopalni jechali do pracy  służbowym autobusem. Szerzej piszę o tej sprawie w swoje książce ,,Tajemnice Dolnego Śląska. UFO i niewyjaśnione zjawiska”. Tutaj Stanisław był jedynym świadkiem spektakularnego pokazu – bo inaczej tego się nie da nazwać – kul na niebie. Z tego, co udało się ustalić, to nikt inny nie widział podobnego zjawiska tamtej nocy nad Wojcieszowem. Nikt za wyjątkiem jego syna, który twierdzi, że wracał tamtej nocy z pracy do domu i widział jakąś mrugającą poświatę w kolorze pomarańczowym, ale wszystko zasłaniały mu budynki mieszkalne. Przez swoje zmęczenie po pracy nie był zainteresowany, aby lepiej się temu przyjrzeć. Być może było to samo zjawisko, które przez dłuższą chwilę oglądał w samotności Stanisław. Możemy się oczywiście zastanawiać, jak to możliwe, że nikt inny nie dostrzegł UFO nad Wojcieszowem. Nie jest to odosobniony przypadek, kiedy zjawisko to występuję w formie prywatnego objawienia i mimo swoich rozmiarów i manifestacji nad np. dużymi aglomeracjami brak jest innych świadków. Pojawia się wówczas pytanie, czy była to projekcja widziana tylko przez jednego uczestnika zdarzenia, czy fizyczna manifestacja czegoś, co potencjalnie mogło widzieć wielu innych świadków?

Barwnie zdana relacja przez Stanisława była jedną z wielu niezwykłych obserwacji, które na przestrzeni wielu lat udało mi się zarejestrować w okolicach Wojcieszowa. Dziwna rzecz, że zwykle zjawiska te manifestowały się zwykle wokół góry Połom.

 

 

 

1 komentarz:

  1. Góry Kaczawskie, a ściślej grzbiet położony między Wojcieszowem i Komarnem z osławioną górą Połom, to już niemalże rejon legendarny, jeśli chodzi o niesamowite zdarzenia z udziałem obserwacji NOL. Niesamowite. To jasno obrazuje, że mamy tu do czynienia z terenem pod jakimś względem wyjątkowym. Sudeckie "Ranczo Skinwalkera"? Hmmm...

    OdpowiedzUsuń